Wyznania nałożnicy szarych komórek

03/10/2007 (Archiwalna notka z pierwszego bloga „Zacisze Międzysłowia)

Studiowanie filologii polskiej jest zajęciem niezmiernie praktycznym, sukcesywnie rozświetlającym wizję nie mniej świetlanej przyszłości. Jak wiadomo – ostatnimi czasy Polacy masowo rozkłączyli się na łonach obczyzn wszelakich. Władze Instytutu Filologii Polskiej we Wrocławiu doskonale rozumieją ten pęd ku przestworom nieznanym, toteż – w trosce o lingwistyczne zaplecze ewentualnych peregrynantów – wpojono w chłonne umysły studentów takie oto zdanie w języku eskimoskim:

“Igluvigatsiarulungmunngauqatiginiaqtagit” /przykład z wykładu językoznawczego, IV rok/

Choć nie wątpię w erudycję mego miłego Czytelnika, zamieszczę tłumacznie powyższej złotej myśli:

“Pójdę z tobą do małego, ładnego domu śniegowego”.

Cóż za wzruszający dowód dbałości o mnogość hipotetycznych sytuacji, w jakich student-tułacz mógłby się znaleźć! Cóż za precyzja wypowiedzi, cóż za esencjonalizacja treści najpraktyczniejszych! Miły wypoczynek w grenlandzkich okolicznościach przyrody – zapewniony, wystarczy zapamiętać przytoczone zdanie, reszta – jak można się domyślać – zrobi się sama – już pozawerbalnie, metodą nos-nos, w małym, ładnym domu śniegowym…

Polonistyka inspiruje i pozwala wierzyć, że każdy, kto był jej wierny co najmniej przez lat pięć, stanie się w swej nadchodzącej inkarnacji pierzastym wężem (Aztekowie powiedzieliby: “Quetzalcoatl”), skoro nawcinał się tylu skrzydlatych słów, rozdwajając język na niezliczonych homonimach i średniówkach. A jeśli zdarzyło mu się w tym czasie pozjadać jakieś końcówki, to będzie zapewne wężem połykającym własny ogon. Samopożerającym się wężem rajskim, a – jak wiadomo – ”raj” w języku ajnuskim oznacza “umrzeć”.

Polonistyka łączy ludzi. Jakże bowiem nie pokochać filologa, który zwróci się do nas tymi słowy: “Chciałbym ci teraz  empirycznie udowodnić, że ‘m’ w słowie ‘miłość’ jest głoską DWUWARGOWĄ” <pocałunek> ; “zostań moją spółgłoską” <wyznanie walentynkowe>, “czuję, że i ty masz przegłos e:o w genach” <niemoralna propozycja – nadawca komunikatu ma na myśli modny dziś przegłos seks > miłość> … Oczywiście – można tak kombinować w nieskończoność, mamy przecież do dyspozycji interfiksy (dobre na metaforę związku), głoski zwarto-szczelinowe, wzdłużenia zastępcze (Freud by się uśmiał) itp… Kiedyś zasłyszałam, jak ktoś chwalił czyjąś “eskpresję ust”, wówczas od razu pomyślałam o “secesji łydek”, “impresji rzęs”, “dadaistycznym uzębieniu”…

Kocham się bez pamięci w większości swoich Wykładowców. Gdyby mężczyzna składał się wyłącznie z umysłu, to bez wahania zostałabym nałożnicą jego szarych komórek.

A Instytut mój zamieszkują stworzenia przeróżnej maści duchowej. Co zakład, to inny typ charakterologiczny. Najmniej atrakcyjne emanacje snują się wśród czcicieli kultury języka (“kulturyści językowi”, jak mawiał dr P.) – to urodzeni nudyści (nudni i nadzy, bo bez ciekawego emploi), teoretycy z kolei są podejrzani (pod KAŻDYM względem), cechują się nieco funeralną fizjonomią, co wszak winno być dominantą hippisowsko-wiktoriańskich kapłanów XIX wieku (uwaga: to również o mnie!), ale ci odnaczają się iście “mogilnym ożywieniem” (jak by to ujął Dostojewski), w przeciwieństwie do mogilnie niedożywionych (i niewyżytych) językoznawców (droga Le, Ty na pewno będziesz wyjątkiem). Prawdziwymi werterami Instytutu okazują się szpiedzy literatury współczesnej (ale bynajmniej nie chodzi tu o powinowactwo z literackim Werterem, tylko o czynność wertowania druków rozmaitych, zwłaszcza ulotnych) – na czele z arcimboldiańskim Bibliotekarzem – drem K.  Teoretycy kultury to w istocie zmutowani romantycy z domieszką witkacowskiej perwersji. Najbardziej ludzcy za to bywają anachroniczni wskrzesiciele staropolszczyzny – zazwyczaj bliżej im do Rejowych figlików niż czarnoleskich trenów…

Moim głównym zajęciem podczas konwersatoriów i wykładów jest namiętne snucie wyobrażeń na temat prywatnego życia prowadzących. Na ogół przekonana jestem co do ich zakulisowego siedliska dewiacji, kompleksów i psychoz, podsycanych zapewne niby oswojoną, ale w gruncie rzeczy nowotworową samotnością. Zastanawiam się czasem, czy ten, który powiada, że “co niedzielę wyprowadza żonę na spacer”, potrafi jeszcze odróżnić zapach kobiety od zapachu starej książki…, zastanawiam się, jakie sny miewa ta, która opowiada o snach Junga, i czy kiedykolwiek przyśnił jej się sam Jung – jako mężczyzna z krwi i kości…

W zeszłym roku pewna pani doktor przybyła na zajęcia w wymiętym swetrze, pod którym z całą pewnością nie miała już innej części niewieściej garderoby, poza tym… założyła tylko jeden kolczyk i pomalowała jeno paznokcie u kciuków :) Co ciekawe – mniej więcej dziewięć miesięcy później urodziła dziecko, które na początku musiało być słowem. Jak każdy z nas.

Dodaj komentarz